Po prostu zasuwałem po gąszczach szukając znajomego, który chciał pokazać zbudowane boisko do siatkówki w środku lasu. Jak dojechałem to zaczęło lać i po powrocie moje ciuchy ważyły więcej ode mnie - przynajmniej mycie zaliczone.
Ledwo wlazłem na rower po ostatniej wyprawie. Zrobiłem ledwo 2 km i dostałem wiadomość z miejskiego klubu o wypadzie do Krzyni (~~25+km). Nie byłem przekonany, ale powiedzieli, że tempo lajtowe to ok - szybko do domu, przebrałem spodnie, woda w bidon i ruszyłem. Cała trasa przebiegała w terenie, a nawet przeciskaliśmy się przez stada kóz - normalnie jak w górach. To ich lajtowe tempo przerastało mnie i tego się bałem po ostatnim. Trasa obfita w podjazdy i ponad połowa drogi to piachy = masakra na moich oponach. Jakoś dojechałem, potem rundka po lesie i na grilla.
Taki nagły wyjazd do Lęborka (~~55 km) oraz wystartowanie tam w jakimś rajdzie coś pod maraton ( 16 km ). Jedzenie mieli świetne ale na trasie wymiękałem po tych 60 km pod ciągły wiatr. Po powrocie do miasta odrazu ruszyłem na wioche, niestety nie dałem rady dojechać i ostatnie 5 km podczepiłem się pod auto, a z wiochy już transportem do domu. Dupsko boli. A i ręce mam tak spalone że masakra.